Fajnie jest robić to, co się już dobrze umie, ale jeszcze fajniej zrobić coś nowego, nawet szalonego, co na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem nie do przejścia.
Więc dziś pokażę Wam wynik mojego szaleństwa. :)
Czyli będzie o tym, jak z jednego "śmietnikowego" trupa zrobić dwa całkiem fajne meble.
Takie, jak te:
A było sobie takie cudo:
Nie do wiary, prawda?
Zwykła szafka z PRL, jakie stały niemal w każdym domu.
Wiem, że narażam się na falę krytyki ze strony wielbicieli takich mebli , że zepsułam, trzeba było odnowić w oryginale...itp.
Kto tak jak ja żył w PRL-u, mieszkał w takich meblach i wszystko pamięta, ten mnie zrozumie... Ja nie potrafię zachwycać się tymi meblami. Dla mnie one już zawsze będą się kojarzyć z tym beznadziejnym życiem w beznadziejnej, szarej rzeczywistości, gdzie każde mieszkanie było identyczne, a wokoło szaro i buro.
A ja chciałam być rajskim ptakiem, farbowałam tetrowe pieluchy na różowo i turkusowo i szyłam z nich sobie spódnice, robiłam korale z makaronu malowanego lakierem do paznokci, godzinami farbowałam białe koszulki wiązane gumkami na węglowej kuchni, żeby mieć tęczowe, jedyne egzemplarze.
Żyletką obcinałam się na Limahla i farbowałam włosy wodą utlenioną... Nosiłam ogromne, leżące na ramionach kolczyki z koralików i dziurawiłam spodnie.
Marzyłam o jednym: nie będę tak mieszkać i żyć, jak inni.
Kto dziś to wszystko pamięta???
Jeśli więc chcecie oglądać odnowione meble z PRL, to przykro mi, ale nie u mnie. :)
A ja mogę sobie poszaleć. :)
Więc najpierw szafkę przecięłam na pół.
Z połowy zrobiłam szafkę nocną, taką jak lubię: białą, przecieraną i z transferem. Ostatnio mnie zachwyca kolorowy transfer, chociaż dużo trudniejszy do zrobienia.
Z połowy zrobiłam szafkę nocną, taką jak lubię: białą, przecieraną i z transferem. Ostatnio mnie zachwyca kolorowy transfer, chociaż dużo trudniejszy do zrobienia.
Pracy było sporo. Tył zjedzony przez korniki do wymiany, dorobienie nowych nóżek, zaszpachlowanie wszystkich ubytków, poprawienie boku, który wcześniej łączył się z resztą szafki.
Potem malowanie na szaro, potem 4 warstwy białego.
Przecieranie, przecieranie, przecieranie. I na koniec wymyślony i zrobiony wzór przeniesiony nitro na szafkę.
I proszę - taka sobie romantyczna szafeczka już gotowa:
Gdybym resztę po prostu wyrzuciła, to nie byłabym chyba sobą. :)
Wiecie, że ja niczego nie potrafię wyrzucić... Aż się boję, jak to się skończy.. Może wreszcie będę musiała postawić halę na 1000 metrów, żeby te moje "z pewnością się coś z tego wymyśli"
upchnąć. Upchnąć i w dodatku nie zapomnieć o tym - prawie niemożliwe. :)
No ale nie poddałam się, chociaż z reszty szafki zostało takie coś:
Tu już po przymiarce z boku deski ( zobaczę, co z tego wyjdzie).
To ja też tak mam z tą piłeczką... Pomysł spada z nieba w najbardziej niespodziewanej chwili. Przypomniało mi się, że w szopie upchnięte leżą nogi od stołu, przywleczone skądś...sama nie wiem nawet skąd. Nogi co prawda 2 inne, a 2 inne, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
I tu moja druga połówka spisała się na medal.:)
Musiał się mocno nagłówkować, żeby dorobić wszystkie brakujące części i te nogi zamocować. Ale potem już było łatwo, lekko i przyjemnie...a przynajmniej myślałam, że tak będzie.
Efekt już widać, ale to nawet nie połowa pracy.
Potem było szpachlowanie, malowanie i malowanie i malowanie...
Największy problem był jednak z transferem. Robiłam już te anioły, ale nie takie duże i w dodatku na tle nut... Przyznaję:
wyszły dopiero za czwartym razem... Już prawie się poddałam!
Żeby nie to, że jakoś z wiekiem robię się coraz bardziej cierpliwa i do porażek też podchodzę spokojniej i z dystansem, to by się skończyło zmianą wzoru. Bo ile razy można szlifować i malować?
Ale uparta jestem jak osioł, więc mam:
Powiem szczerze: jestem dumna jak paw. :)
Nawet ja, co ponad wszystko lubię takie reanimacje na meblach, nie byłam pewna, czy będę zadowolona z efektu.
Bo w końcu z takiego:
Czy nie jest to zaskakujące?
Dlatego pomijając wszystkie sprawy ekologii i recyklingu, namawiam zawsze do próbowania ratowania różnych niepotrzebnych i wyrzucanych przez innych gratów. Bo to daje mnóstwo frajdy, satysfakcji, podnosi samoocenę, ratuje budżet domowy, sprawia, że macie w ostateczności coś niezwykłego, oryginalnego i jedynego w swoim rodzaju. I jeszcze tysiąc innych korzyści, których po prostu nie sposób wymienić.
Jest tylko jedno ale: uzależnia. :) Bo ja jak pewnie niejedna z was, nie potrafię spokojnie przejść obok niczego, co jest drewniane. Nawet, jeśli jest to noga od stołu albo stara, do połowy spróchniała deska. :):):)
Ale tej choroby to nawet nie zamierzam leczyć.:)
A na koniec, żeby znów nie było tylko meblowo, pokażę Wam trochę mojego szycia. A że lato, kwiaty, motyle i ptaszki...to tak mnie wyjątkowo romantycznie trzyma. Więc koronki, serca, hafty i falbany:
Wszystkie poduchy są do kupienia, gdyby miał ktoś ochotę. :)
I tym romantycznym akcentem żegnam się z Wami, Kochane.
Bardzo Wam dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim postem. Tyle serdecznych, pozytywnych i miłych słów, tyle ciepła i radości mi dałyście.....naprawdę nie spodziewałam się aż tak pozytywnej reakcji...
No i jak tu nie cieszyć się życiem...?
Po prostu się nie da. :):):)
Buziaki Wam wszystkim serdeczne przesyłam. :)