Strony

środa, 17 czerwca 2015

Jak z jednego zrobić dwa? Znów meble i transfer nitro.

Jak ja uwielbiam wyzwania! Czy Wy też tak macie?
Fajnie jest robić to, co się już dobrze umie, ale jeszcze fajniej zrobić coś nowego, nawet szalonego, co na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem nie do przejścia.
Więc dziś pokażę Wam wynik mojego szaleństwa. :)
Czyli będzie o tym, jak z jednego "śmietnikowego" trupa zrobić dwa całkiem fajne meble.
Takie, jak te:

A było sobie takie cudo:


Nie do wiary, prawda?
Zwykła szafka z PRL, jakie stały niemal w każdym domu.
Wiem, że narażam się na falę krytyki ze strony wielbicieli takich mebli , że zepsułam, trzeba było odnowić w oryginale...itp.
Kto tak jak ja żył w PRL-u, mieszkał w takich meblach i wszystko pamięta, ten mnie zrozumie... Ja nie potrafię zachwycać się tymi meblami. Dla mnie one już zawsze będą się kojarzyć z tym beznadziejnym życiem w beznadziejnej, szarej rzeczywistości, gdzie każde mieszkanie było identyczne, a wokoło szaro i buro.
A ja chciałam być rajskim ptakiem, farbowałam tetrowe pieluchy na różowo i turkusowo i szyłam z nich sobie spódnice, robiłam korale z makaronu malowanego lakierem do paznokci, godzinami farbowałam białe koszulki wiązane gumkami na węglowej kuchni, żeby mieć tęczowe, jedyne egzemplarze.
Żyletką obcinałam się na Limahla i farbowałam włosy wodą utlenioną... Nosiłam ogromne, leżące na ramionach kolczyki z koralików i dziurawiłam spodnie.
Marzyłam o jednym: nie będę tak mieszkać i żyć, jak inni.
Kto dziś to wszystko pamięta???
Jeśli więc chcecie oglądać odnowione meble z PRL, to przykro mi, ale nie u mnie. :)

A ja mogę sobie poszaleć. :)
Więc najpierw szafkę przecięłam na pół.
Z połowy zrobiłam szafkę nocną, taką jak lubię: białą, przecieraną i z transferem. Ostatnio mnie zachwyca kolorowy transfer, chociaż dużo trudniejszy do zrobienia.


Pracy było sporo. Tył zjedzony przez korniki do wymiany, dorobienie nowych nóżek, zaszpachlowanie wszystkich ubytków, poprawienie boku, który wcześniej łączył się z resztą szafki.
Potem malowanie na szaro, potem 4 warstwy białego.
Przecieranie, przecieranie, przecieranie. I na koniec wymyślony i zrobiony wzór przeniesiony nitro na szafkę.
I proszę - taka sobie romantyczna szafeczka już gotowa:





Gdybym resztę po prostu wyrzuciła, to nie byłabym chyba sobą. :)
Wiecie, że ja niczego nie potrafię wyrzucić... Aż się boję, jak to się skończy.. Może wreszcie będę musiała postawić halę na 1000 metrów, żeby te moje "z pewnością się coś z tego wymyśli"
upchnąć. Upchnąć i w dodatku nie zapomnieć o tym - prawie niemożliwe. :)
No ale nie poddałam się, chociaż z reszty szafki zostało takie coś:


Tu już po przymiarce z boku deski ( zobaczę, co z tego wyjdzie).


No i jak w tej bajce...pamiętacie Pomysłowego Dobromira?
To ja też tak mam z tą piłeczką... Pomysł spada z nieba w najbardziej niespodziewanej chwili. Przypomniało mi się, że w szopie upchnięte leżą nogi od stołu, przywleczone skądś...sama nie wiem nawet skąd. Nogi co prawda 2 inne, a 2 inne, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
I tu moja druga połówka spisała się na medal.:)
Musiał się mocno nagłówkować, żeby dorobić wszystkie brakujące części i te nogi zamocować. Ale potem już było łatwo, lekko i przyjemnie...a przynajmniej myślałam, że tak będzie.


Efekt już widać, ale to nawet nie połowa pracy.


Potem było szpachlowanie, malowanie i malowanie i malowanie...
Największy problem był jednak z transferem. Robiłam już te anioły, ale nie takie duże i w dodatku na tle nut... Przyznaję:
wyszły dopiero za czwartym razem... Już prawie się poddałam!
Żeby nie to, że jakoś z wiekiem robię się coraz bardziej cierpliwa i do porażek też podchodzę spokojniej i z dystansem, to by się skończyło zmianą wzoru. Bo ile razy można szlifować i malować?
Ale uparta jestem jak osioł, więc mam:











Powiem szczerze: jestem dumna jak paw. :)
Nawet ja, co ponad wszystko lubię takie reanimacje na meblach, nie byłam pewna, czy będę zadowolona z efektu.
Bo w końcu z takiego:

Jest takie:

Czy nie jest to zaskakujące?


Dlatego pomijając wszystkie sprawy ekologii i recyklingu, namawiam zawsze do próbowania ratowania różnych niepotrzebnych i wyrzucanych przez innych gratów. Bo to daje mnóstwo frajdy, satysfakcji, podnosi samoocenę, ratuje budżet domowy, sprawia, że macie w ostateczności coś niezwykłego, oryginalnego i jedynego w swoim rodzaju. I jeszcze tysiąc innych korzyści, których po prostu nie sposób wymienić.
Jest tylko jedno ale: uzależnia. :) Bo ja jak pewnie niejedna z was, nie potrafię spokojnie przejść obok niczego, co jest drewniane. Nawet, jeśli jest to noga od stołu albo stara, do połowy spróchniała deska. :):):)
Ale tej choroby to nawet nie zamierzam leczyć.:)

A na koniec, żeby znów nie było tylko meblowo, pokażę Wam trochę mojego szycia. A że lato, kwiaty, motyle i ptaszki...to tak mnie wyjątkowo romantycznie trzyma. Więc koronki, serca, hafty i falbany:















Wszystkie poduchy są do kupienia, gdyby miał ktoś ochotę. :)

I tym romantycznym akcentem żegnam się z Wami, Kochane. 
Bardzo Wam dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim postem. Tyle serdecznych, pozytywnych i miłych słów, tyle ciepła i radości mi dałyście.....naprawdę nie spodziewałam się aż tak pozytywnej reakcji...
No i jak tu nie cieszyć się życiem...?
Po prostu się nie da. :):):)
Buziaki Wam wszystkim serdeczne przesyłam. :)

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Szczęśliwa baba za miastem, malkontentom mówię NIE.

Okropnie nie znoszę marudzących i jęczących malkontentów...
Uważam ich za zarazę, której należy unikać, bo jest piekielnie zaraźliwa.
Jak wiecie już pewnie,  jestem wielką, niepoprawną optymistką, dla której szklanka jest zawsze radośnie pełna. Już tak mam.
Mimo tego, że w życiu miałam raczej pod górkę, to nic mojego optymizmu nie jest w stanie zabić. Ostatnie dni wolne oraz to, że  wreszcie dałam sobie trochę luzu, jeszcze ten mój optymizm pogłębiły. Kolejny raz stwierdziłam, że życie jest piękne, a ja baaaaardzo szczęśliwa. No bo jak tu się nie cieszyć w tak radosnych okolicznościach przyrody?


Na kilka dni odstawiona maszyna do szycia pozwoliła mi wreszcie dokończyć kilka rozpoczętych prac DLA SIEBIE.
Przemalowałam wiec komplet dla moich fantastycznych wnucząt, żeby miały gdzie malować cudne rysunki, które potem wiszą u mnie w "galerii". Komplet był niebieski, niebieskiego nie lubię, sama nie wiem czemu. Zaszalałam więc radośnie i słodko z różem i groszkami. Co tam, dla dzieci to chyba może być słodko...? :)





Komplet wystawiony przed dom wpisał się w moją tegoroczną fascynacją kolorem różowym.
Wreszcie mogłam dopieścić moje "przed domem", które na czas lata zamienia się w moje najukochańsze miejsce do życia. Najchętniej w ogóle bym do domu nie wchodziła.
Jem na dworze, pracuję na dworze, przyjmuję gości....
A gości przez ten weekend miałam mnóstwo. Duży rodzinny zjazd przy grillu udał się świetnie. Mnóstwo dzieci, dużo śmiechu i gadania.
Czerwiec jest miesiącem urodzin moich dwóch córek, więc był i wielki tort i prezenty. A ja patrząc na moje dorosłe dzieci i piątkę wnuków znów pomyślałam, że jestem dokładnie tu, gdzie chcę być.
Niczego więcej mi nie potrzeba.
Siedzę sobie przy stole, piję kawę, jem lody i myślę, że to właśnie to moje zmęczenie wiecznym marudzeniem i zrzędzeniem dało mi kopa do zmian w życiu. Trzy lata temu po 25 latach handlu i bezpośredniego kontaktu z klientem, zamknęłam sklep z odzieżą używaną. Poczułam się wypalona...Moment, w którym ja, osoba pozytywnie nastawiona do świata, stwierdziłam z przerażeniem, że nie lubię ludzi, był przełomowy. Teraz albo nigdy! Ostatni gwizdek!
Zmienić życie po czterdziestce, po prostu konieczność. Nie mogłam już znieść tego biadolenia ludzi, którym się nic nie chce, nawet przyszyć guzika, a narzekają na wszystko: na kraj, rząd, mężów, rodzinę, synowe, teściowe, pogodę, strzykanie w kolanie, sąsiadów, wnuki....co się da. Spędzają w sklepie na tym marudzeniu i narzekaniu pół dnia , opowiadając, że na nic nie mają czasu... Koniec! Rzucam wszystko!
Więc chyba teraz powinnam tym wszystkim malkontentom podziękować? Bo siedzę sobie przy tej kawie i lodach, jem truskawki ze swojego ogródka i jestem MEGA SZCZĘŚLIWA...




Mieszkanie w domu za miastem, szczególnie latem...sama radość.:)



Do szczęścia nie są potrzebne duże nakłady finansowe. Stół zrobiony ze starych drzwi, zrobiona przez męża pergola i grill, wyszperane na starociach meble, własnoręcznie wykonane dekoracje...







Obiad na słoneczku...



Jestem baba wiejska...:) Nie wyobrażam sobie mieszkać w bloku.
Najpiękniejsza pora, kiedy z rana albo późnym wieczorem, nie ubierając się nawet, w koszuli nocnej, bez makijażu, idę sobie w pole, żeby urwać własnoręcznie wyhodowanej rzodkiewki,


zajrzeć do szklarenki,



a tam taki gość:


Ptaki śpiewają, pusto, cisza, spokój, a widoki takie:



W dodatku przy mnie moja druga idealnie pasująca połówka, która dzieli ze mną pracę, pasję, radości i smutki...
Widok, kiedy skupiony robi mi kolejny stolik, krzesełko, szafkę...
nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce...


czasem wzrusza jak diabli...:)
Więc tak sobie dziś trochę osobiście i prywatnie....chociaż miałam tego nie robić...
Kochane moje, wszystkie, które do mnie zaglądacie, wspieracie i dajecie kopa do pracy...
Buziaki Wam wszystkim przesyłam, bo moja obecność z Wami to jeden z tych ważnych klocków, które budują to moje szczęście, radość i satysfakcję... :) :) :)
Dzięki Wam baaaaardzo. <3